Łódka utknęła dziobem w piasku. Brat Kleopa wziął koszyk z prowiantem i zeskoczył na
brzeg. Pomocnikowi pogroził palcem: cicho siedź. Młody mniszek odwrócił się na ławeczce, podparł rękoma podbródek, szeroko, szeroko otworzył oczy – jednym słowem, przygotował się. I zobaczył, jak jeden z czarnych głazów nagle się poruszył i jakby podzielił na dwie części, większą i nieco mniejszą. Ta mniejsza wyprostowała się i przybrała postać jednolitego czarnego worka, od góry spiczastego, w dole nieco szerszego. Worek powoli ruszył ku brzegowi. Pelagiusz zobaczył dwie ręce, kostur, białą obwódkę igumena, biegnącą wzdłuż dolnego rąbka habitu, a pod samym szczytem kaptura – czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami. Ręka chłopaczka sama uniosła się do znaku krzyża. Przewoźnik wprawnymi ruchami wyłożył na płaski kamień dostawę: trzy małe chleby, trzy gliniane dzbanki, woreczek soli. Potem podszedł do starca, tknął wargami w żółtą kościstą rękę i został pobłogosławiony znakiem krzyża. Pelagiusz siedział w łódce cały zjeżony. Czerep i piszczele oczywiście budziły lęk, ale najgorsze ze wszystkiego były dziurki na zasłoniętej twarzy, przez które patrzyło dwoje błyszczących oczu – wprost na nowicjusza. Ale i tego Izraelowi, starcowi o zasłoniętym obliczu, było mało. Z trudem przestawiając nogi, podszedł do samej łódki, stanął naprzeciw zamarłego z lęku mniszka i przez pewien czas przyglądał mu się z bliska – zapewne odwykł od oglądania innych, poza Kleopą, wysłanników zewnętrznego świata. Przewoźnik wyjaśnił: – A bo ja rękę skaleczyłem, sam nie powiosłuję. Pokutnik skinął głową, dalej przypatrując się nowicjuszowi. Wtedy Kleopa odkaszlnął i spytał: – Jakie dziś będzie powiedzenie? Pelagiuszowi wydało się, że czarny człowiek wzdrygnął się, jakby wyrwany z zadumy czy odrętwienia. Odwrócił się do mnicha, po czym rozległ się niski, nieco ochrypły głos, który bardzo wyraźnie, robiąc przerwy między słowami, powiedział: – Pozwalasz – odejść – słudze – swemu – śmierć. – Och, ty, Boże mój! – Kleopą, wyraźnie przestraszony, przeżegnał się pospiesznie. – No, teraz czekaj... Szybko wlazł z powrotem do łódki i odepchnął się nogą od brzegu. – Co to, wujaszku? – spytał chłopak, oglądając się na świętego starca (ten, wsparty na kosturze, trwał nieruchomo). – Co to on takiego o śmierci powiedział, co? – Bies ci „wujaszek” – odgryzł się zaniepokojony czymś Kleopa. – Rób wiosłem, rób! Tak, no tak, no tośmy popłynęli! I dopiero przy samym kananejskim brzegu wyjaśnił: – Jeśli powiedziano: „Pozwalasz odejść słudze swemu”, znaczy się, że jeden pustelnik odszedł. Jutro na jego miejsce drugiego powiozę. Bo też naczekał się już ojciec Hilariusz. Jeszcze dziś wieczór odprawią po nim nabożeństwo i do kaplicy Pożegnalnej zaprowadzą, żeby w samotności się ze światem pożegnał – kaptur zaszył, dziurki w nim wyciął. A zaraz o świtaniu powiozę żywego do martwych... Ech, i że też ludziom na świecie się nie żyje! – Kleopa pokiwał kosmatym łbem. – No, ale starzec Izrael to ci dopiero! On ci już, jak by nie liczyć, siedmiu przeżył. Sporo, znaczy się, nagrzeszył, nie dopuszcza go, póki co, Pan Bóg do siebie. Kto też tam u nich ducha oddał? Starzec Teognost czy starzec Dawid? Jak było dokładnie powiedziane? – „Pozwalasz odejść słudze swemu śmierć” – powtórzył Pelagiusz. – A „śmierć” czemu dodana? Kleopa poruszał wargami, żeby zapamiętać. Na pytanie tylko ramionami wzruszył: nie naszego to rozumu rzecz. No i co jeszcze opowiedzieć o wydarzeniach tego dnia? Chyba tylko o domku pławowego, chociaż to będzie już zupełnie niezrozumiałe. Pożegnawszy się z łódkarzem, Pelagiusz nie od razu wrócił do miasta, tylko wpierw przeszedł się brzegiem do samotnej drewnianej chatynki – tej samej, fatalnej, która już nieraz pojawiała się w naszej opowieści. Iść od Mierzei Postnej było tyle co nic: sto kroków do kaplicy Pożegnalnej, a potem jeszcze kroków jakieś półtorasta.