oszust, wielki krętacz?
Starała się zdusić w sobie litość dla mężczyzny, który ją spłodził. Zbyt wiele lat próbował zniszczyć jej życie. - Chodźmy stąd - powiedziała do Nevady, który właśnie przechodził obok donic z bujnie kwitnącymi roślinami. Samolot z Elizabeth miał wylądować na ranczu w ciągu godziny. - Ja poprowadzę. Nevada nie spierał się z nią. Minęli różany ogród. Wsiadł do cadillaca, na fotel dla pasażera, i włożył okulary przeciwsłoneczne. Shelby ruszyła z miejsca, wzniecając obłok kurzu; jechała, nie zważając na dozwolone prędkości, pokonywała zakręty szybciej, niż nakazywały przepisy. - Wciąż masz ciężką nogę - zauważył, kiedy wjechali na wzniesienie tuż przed zakrętem na północ, na obrzeżach miasta. - Przestraszony? - zapytała, zerkając na niego. - Twoją jazdą? - Uśmiechnął się rozbawiony. 182 - Całą tą historią z Estevanami. - Nie boję się o siebie. - Przechylił głowę i spojrzał na nią znad okularów. - Co? Martwisz się o mnie? - prychnęła. - No, to się nie martw. Jestem dużą dziewczynką. Daję sobie radę. Nic na to nie odpowiedział. Odwrócił się i patrzył na okolice przez upstrzoną owadami szybę. Rozpędzony samochód mijał ciągnące się kilometrami ogrodzenie, połacie suchej trawy, sosnowe i dębowe zagajniki, pięknie rozświetlone promieniami porannego słońca. Na nawadnianych przez kanały i rozpryskiwacze łąkach pasło się bydło i konie. Shelby czuła się tak, jakby ktoś związał jej żołądek na supełki. Kiedy skręcili na drogę prowadzącą do rancza, wybiegła myślami w najbliższą przyszłość. Co będzie, jeśli Elizabeth znienawidzi ją od pierwszego wejrzenia? Albo jeśli Maria będzie miała do niej żal. A jeśli... och, do diabła, nieważne. Jakoś uda jej się dogadać z własnym dzieckiem, ale układ z Nevada to co innego. On może nie być biologicznym ojcem Elizabeth. Spójrz prawdzie w oczy, Shelby, ta dziewięcioletnia dziewczynka mogła zostać spłodzona przez Rossa McCalluma. Zacisnęła palce na kierownicy. To absolutnie niemożliwe. Bóg nie byłby tak okrutny. Nie teraz, kiedy zaszła tak daleko. Przejechała przez bramę rancza; prawie nie zwolniła, kiedy dotarła do głównego budynku i przybudówek, do miejsca, w którym dziesięć lat wcześniej dopadł ją Ross. - A więc cały ten czas była w Galveston? - zagadnął Nevada. - Tak. - Shelby kiwnęła głową i zmniejszyła prędkość. - Według Lydii. - A twój ojciec kupił milczenie Lydii - uściślił Nevada, kiedy podjeżdżała pod szopę z narzędziami. - W zamian za prawo pozostania w tym kraju i pracy dla niego, Lydia i wszyscy inni, którzy wiedzieli o dziecku, musieli udawać, że Elizabeth zmarła. - Tak to mniej więcej wygląda. - Miły gość z tego twojego ojca. - Zawsze taki był - odparła szyderczo Shelby, kiedy zatrzymała wóz i zgasiła silnik. Wysiadła z już mocno nagrzanego cadillaca i poszła cementową drogą do drzwi domu, z którego przed wielu laty wykradła kluczyki do pikapa ojca. Poranna bryza owiewała kaniony, a wokół pasło się bydło i konie. Jeb Wilkins, który dozorował pracę na ranczu, przywitał Shelby na frontowym ganku. Nigdy nie lubiła tego człowieka; pamiętała go z czasów, gdy był zwykłym robotnikiem i, wraz z Rossem McCallumem, ślinił się na jej widok, wygadywał świństwa za jej plecami i naśmiewał się z „księżniczki” sędziego. Tamtego wieczoru grał w karty z Rossem McCallumem. Shelby lekko zacisnęła wargi. Tego ranka Jeb był ugrzeczniony. - Dzień dobry, Shelby - powiedział, obnażając w uśmiechu pożółkłe zęby. - Jeśli chcesz, mogę podjechać z tobą do lądowiska - zaproponował. - Nie ma potrzeby - odparła, kiedy wręczał jej kluczyki, a potem wskazała furgonetkę z ponadwymiarową szoferką. - Jeżeli jesteś pewna... - Całkowicie. - Ja tylko chcę pomóc. 183 - Pani da sobie radę. - Nevada zmierzył mężczyznę surowym spojrzeniem. - W porządku. W takim razie otworzę bramę. - Jeb skinął głową. Shelby chwyciła leżące na jego wyciągniętej dłoni klucze, podeszła do dużej furgonetki i wsiadła za kierownicę.