zwierzątka. Powąchają i pójdą sobie.
Tu przypomniała sobie szczury obwąchujące Horodniczego11 i pocieszyła się dodatkowo takimi rozważaniami: myszy to nie szczury, na ludzi się nie rzucają, nie gryzą. Właściwie to nawet zabawne. One też straszliwie się boją, przecież ledwie pełzną, jak liliputy po związanym Guliwerze. Ze skroni spłynęła kropla zimnego potu. Najodważniejsza mysz dotarła całkiem blisko. Oczy na tyle oswoiły się z ciemnością, że więźniarka obejrzała gościa ze wszystkimi szczegółami, aż do krótkiego, obgryzionego ogonka. Wstrętne zwierzę połaskotało wąsikami podbródek racjonalistki i rozum natychmiast skapitulował. Uwięziona rzuciła się całym ciałem i dławiąc się krzykiem, przeturlała z powrotem na środek ładowni. Uwolniło ją to od myszy, ale za to znów nasunęła się rogoża. Lepiej już tak – powiedziała sobie porwana, wsłuchując się we wściekły stukot serca. Niestety, nie minęło nawet pięć minut, gdy po workowatej tkaninie, wprost nad twarzą, znów zaszurały maleńkie, chwytne pazurki. Polina Andriejewna wyobraziła sobie, co będzie, jeśli tamta, z kusym ogonem, przedostanie się do wnętrza tobołu, i szybko przeturlała się z powrotem do ściany. Leżała, wciągając nozdrzami powietrze. Czekała. 11 Postać z Rewizora Gogola. W pierwszej scenie sztuki opowiada, że śniły mu się dwa ogromne szczury (przyp. tłum.). A wkrótce znów wszystko się powtórzyło: pisk, potem ostrożny marsz po piersi. Znów turlanie się po podłodze. Po jakimś czasie ustaliła się pewna rutyna. Więźniarka zrzucała z siebie nieproszonych gości, to nawijając, to rozwijając workowinę. Myszom chyba spodobała się ta wciągająca zabawa, bo stopniowo przerwy między ich wizytami stały się krótsze. Polinie Andriejewnie zaczęło się wydawać, że zamieniła się w pociąg ze zbioru zadań arytmetycznych, jadący z punktu A do punktu B i z powrotem z coraz krótszymi postojami. Kiedy na górze (czyli, jak należało się domyślać, na pokładzie) rozległy się kroki, pani Lisicyna nie przestraszyła się, tylko ucieszyła. Niech się dzieje, co chce, byle skończył się ten koszmarny walc! Przyszło jakichś dwoje: do ciężkiego, niedźwiedziego kroku, który Polina Andriejewna słyszała już wcześniej, doszedł jeszcze jeden – lekki, stukoczący. Zagrzechotała klapa i granatowoszare światło nocy wydało się uwięzionej tak jaskrawe, że zmrużyła oczy. Caryca Kanaanu Rozległ się władczy kobiecy głos: – Ano, pokaż ją! Pani Polinie wypadł akurat przystanek w punkcie B, przy ścianie, tak że twarz miała odsłoniętą, zobaczyła więc, jak z góry zsuwa się przenośna drabinka. Po szczeblach, obcasami naprzód, załomotały potężne buciory, nad którymi powiewał podołek czarnego habitu. Oślepiające światło lampy naftowej obiegło sufit i ściany. Gigantyczna figura, która zajęła prawie pół ładowni, odwróciła się i ofiara rozpoznała swojego porywacza. Brat Jonasz, kapitan parowca „Święty Wasilisk”! Mnich postawił lampę na podłodze i splótłszy na brzuchu palce, stanął obok leżącej branki. Kobieta, której twarzy Polina Andriejewna nie widziała, przykucnęła przy otwartym luku – zaszeleściła cienka tkanina i głos, który teraz wydał się bardzo znajomy, rozkazał: – Rozwiń ją, nic nie widzę. Lidia Jewgieniewna Borejko, histeryczny gość doktora Korowina – oto kim była ta kobieta! Nie starczyło czasu, żeby cokolwiek zrozumieć, pojąć sens wydarzeń. Brutalne ręce jednym szarpnięciem wytrząsnęły uwięzioną ze zwojów rogoży na podłogę. Polina Andriejewna jakoś zdołała uklęknąć, a potem dostać się na drewniany występ okalający całe ciasne pomieszczenie. A więc to na nim, nie na ścianach, zatrzymywała się, kiedy turlała się tam i z powrotem po podłodze. Siedzisko okazało się twarde, ale mimo