Niespiesznie, z zainteresowaniem obejrzał damę w ubłoconej bieliźnie. Polina
Andriejewna zarumieniła się, przykryła dłonią haniebny siniak. – Aha, wdowa-narzeczona – poznał ją mimo to piękniś. – Wiedziałem, że się spotkamy, i spotkaliśmy się. No, no, to ci dopiero. – Odsunął na bok jej dłoń i gwizdnął z cicha. – Jaką pani ma delikatną cerę! Ledwie upadła i już krwiak. Ostrożnie (wydawało się nawet, że pieszczotliwie) powiódł palcem po sinej skórze. Pani Lisicyna nie odsunęła się. Nie usiłowała wyjaśniać, że siniak nie jest świeży, tylko wczorajszy. Dziwny blondyn patrzył jej prosto w oczy, jego wargi próbowały się rozciągnąć w wesołym uśmiechu, ale niezupełnie się to udało, bo z kącika ust ściekały mu purpurowe krople. – Pani jest odważna, lubię takie. – Proszę się odwrócić – powiedziała pani Polina, przenosząc wzrok z jego twarzy na zranione ramię. – O, proszę, całe plecy ma pan odarte. Krew. Trzeba obmyć i opatrzyć. Tu piękny blondyn roześmiał się, nie zwracając już uwagi na rozbitą wargę. Szpary między białymi zębami również były czerwone od krwi. – Też się siostra miłosierdzia znalazła! Na siebie by pani popatrzyła. Wstał, jedną ręką objął damę za ramiona, drugą chwycił pod kolana, porwał na ręce i zaniósł do wnętrza. Pani Polina chciała zaprotestować, ale po wszystkich nerwowych i fizycznych wstrząsach całkiem opadła z sił, a przytulona do ciepłej, twardej piersi zdecydowanego człowieka czuła się spokojna i radosna. Dopiero co, jeszcze minutę temu, wszystko było źle, po prosu strasznie, a teraz wszystko jest, jak trzeba, i jest dobrze – takie mniej więcej uczucia zawładnęły w tej chwili moskiewską damą. Można już o niczym nie myśleć, nie martwić się. Jest ktoś, kto wie, co należy robić, gotów wziąć na siebie każdą decyzję. – Dziękuję – wyszeptała, przypomniawszy sobie, że jeszcze nie podziękowała swemu wybawicielowi. – Uratował mnie pan od niechybnej śmierci. To prawdziwy cud. – Rzeczywiście cud. – Piękny młodzian ostrożnie położył ją na tapczanie nakrytym niedźwiedzią skórą. – Miała pani szczęście. Ja osiedliłem się tutaj zaledwie tydzień temu. Latarnia jest już od dawna niezamieszkana. Stąd to zapuszczenie, proszę się nie gniewać. Pokazał szerokim gestem pokój, który w obecnym stanie wydał się Polinie Andriejewnie niezwykle romantyczny. W połowie jedynego okna brakującą szybę zastępowała zwinięta burka, za to przez drugą połowę otwierał się doskonały widok na jezioro i siniejącą nieopodal Wyspę Rubieżną. Kulawy stół nakryty wspaniałym aksamitnym obrusem, miękki turecki fotel ze stosem poduszek i wspomniany już tapczan stanowiły całe umeblowanie. W poczerniałym od sadzy kominie trzaskały niedopalone przez noc polana. Jedyną ozdobą gołych kamiennych ścian był barwny wschodni kobierzec, na którym wisiały strzelba, kindżał i długi rzeźbiony cybuch. – Jak pan tu mieszka sam? Dlaczego? – niezupełnie uprzejmie spytała uratowana. – Ach, przepraszam, przecież nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Polina Andriejewna Lisicyna, z Moskwy. – Mikołaj Wsiewołodowicz – skłonił się gospodarz, ale nazwiska nie podał. – Mieszka mi się tu doskonale. Co zaś do przyczyny... Ludzików tu nie ma, tylko wiatr i fale. Ale porozmawiamy później. – Nalał z samowara do miski gorącej wody, wziął ze stołu czystą chusteczkę. – Najpierw zajmiemy się pani ranami. Raczy pani podnieść koszulę. Podnieść koszuli Polina Andriejewna oczywiście nie zechciała, ale przemyć twarz, zadrapania na łokciach, a nawet otarte przez sznurek kostki u nóg – pozwoliła. Brat miłosierdzia był z Mikołaja Wsiewołodowicza niezbyt sprawny, ale staranny. Patrząc, jak ostrożnie zdejmuje z jej nogi mokry trzewik, pani Lisicyna ze wzruszeniem zamrugała rzęsami i nie obraziła się na uzdrowiciela, kiedy boleśnie nacisnął obrzmiałą kostkę. – Nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo jestem panu wdzięczna. A szczególnie za to, że bez namysłu i nie próbując w ogóle zorientować się w sytuacji, rzucił się pan na pomoc zupełnie nieznajomemu człowiekowi. – Głupstwo. – Gospodarz machnął ręką, przemywając zadrapanie na łydce. – Nawet nie ma o czym mówić.