pomylił. Kwestionował własną poczytalność.
Może to efekt środków przeciwbólowych, jakie podano mu zaraz po wypadku na żądanie córki, ich córki... A może po prostu traci rozum? – Bzdura – stwierdził, obrzucając las groźnym spojrzeniem. Ani śladu Jennifer. Oczywiście. To tylko jego wyobraźnia. Podczas tamtych dwóch tygodni, gdy był na granicy między życiem a śmiercią, coś się zmieniło. – Weź się w garść – mruknął do siebie. Ileż dałby teraz za jednego papierosa. Rzucił palenie wiele lat temu, ale w sytuacjach stresowych nic tak nie uspokaja jak kłąb nikotynowego dymu w płucach. Skrzywił się, gdy ciszę przerwało radosne ujadanie. Psia klapka w drzwiach otworzyła się z cichym trzaskiem i po chwili na patio zastukały pazurki. Przez werandę maszerował Hairy S, terieropodobny kundel jego drugiej żony O1ivii. Spłoszona wiewiórka czmychnęła na wysoką sosnę. Hairy, którego ochrzczono na cześć Harry’ego S. Trumana, ulubionego prezydenta babki O1ivii, dosłownie oszalał. Obszczekiwał pień, usiłował się wspinać na gałęzie, a wiewiórka kpiła z niego w żywe oczy, siedząc spokojnie na wysokim konarze. – Hairy, cicho! Bentz nie był w nastroju. Czuł narastający ból głowy, a ponadto podczas upadku jego duma mocno dzisiaj ucierpiała. – Co ty wyprawiasz, do cholery? – huknął Montoya i mało brakowało, a Bentz znowu runąłby jak długi. – Chodzę bez kuli czy laski, a jak to wygląda? Bentz odwrócił się i zobaczył, jak jego partner mija furtkę i pokonuje dzielącą ich przestrzeń z irytującym wdziękiem pumy. Jakby tego było mało, kundelek O1ivii zapomniał o wiewiórce i biegał przy nogach młodszego policjanta, podczas gdy Bentz otrzepywał z kurzu dumę. Starał się tego po sobie nie okazywać, ale bolały go podrapane kolana. Na pewno będzie miał siniaki. Czuł też strumyk ciepłej krwi spływający po goleni. – Obserwowałem cię zza furtki. Wydawało mi się, że chciałeś wykonać salto mortale. – Bardzo śmieszne. – Też tak sądzę. Bentzowi nie uśmiechały się słowne przepychanki z przemądrzałym partnerem. Co gorsza, młodszym partnerem. O czarnych włosach, lśniących granatowo w popołudniowym słońcu, o bystrych oczach, kryjących się za lustrzanymi okularami. Montoya był od niego młodszy i silniejszy. I nie miał oporów, by mu o tym przypominać. Idąc, niemal kołysał biodrami. Brylant w jego uchu rozbłysł w słońcu. Dobrze, że nie miał na sobie, jak zwykle, czarnej skórzanej kurtki, tylko białą koszulkę i dżinsy. W tym też wyglądał świetnie. Bentza strasznie to zdenerwowało. – O1ivia w pracy? Skinął głową. – Wraca za kilka godzin. Jego żona kilka godzin w tygodniu pracowała w newage’owym sklepie z upominkami niedaleko placu Jacksona, który przetrzymał niszczycielski huragan Katrina. Jakiś czas temu skończyła psychologię i zastanawiała się nad otwarciem własnego gabinetu, ale jeszcze nie do końca była zdecydowała. Bentz podejrzewał, że po prostu brakuje jej tętniącej życiem Dzielnicy Francuskiej. Montoya znalazł jego komórkę koło wielkiej donicy, z której spływały białoróżowe petunie. – Tego szukałeś? – Otrzepał telefon z kurzu i podał Bentzowi. – Dzięki – syknął Bentz i wcisnął cholerny aparat do kieszeni. – Złe wieści? – Montoya nagle spoważniał. – Jaskiel uważa, że nie nadaję się do czynnej służby. – Bo się nie nadajesz.